wtorek, 28 maja 2013

"Co?"

Roman Polański, znany w świecie polsko-francuski reżyser, pochodzenia "mojżeszowego", wsławił się wybitnymi dziełami, jak "Dziecko Rosemary", "Chinatown", "Tess", "Pianista", czy jego jedyny polski film, "Nóż w wodzie" (pierwsza w historii nominacja do Oscara dla polskiego filmu).

Jednakże, poza powyższymi, nakręcił jeszcze kilkanaście obrazów, pełnometrażowych, jak i krótkometrażowych. Różnie je oceniano, ale przyznam szczerze, iż każdy ma lepsze i słabsze chwile.

Dziś, zajmę się filmem "Co?" (wł. "Che?"), z 1972 r. Polański, wciąż opłakiwał stratę żony - Sharon Tate, zamordowanej w 1969 r., przez bandę Charlesa Mansona (do dziś siedzi za to morderstwo w więzieniu).
Poprzedni obraz, czyli "Tragedia Makbeta", kręcona w zalanej deszczem Snowdonii (nazwa pochodzi od góry Snowdon - najwyższego szczytu Walii, położonego na północy tegoż regionu), została uznana za bardzo krwawą, jednakże powodując u krytyków wyrozumiałość - minął ledwie rok po śmierci żony.

"Co?", określiłbym jako "Alicję w krainie czarów", w wersji erotycznej. O to, Nancy (Sydne Rome), Amerykanka, przybywa do słonecznej Italii. Szczęśliwie, ucieka od trzech gwałcicieli i trafia do hotelu, w którym dzieją się dziwne rzeczy. Mieszkają tam przeróżne persony, w tym Alex (Marcello Mastroianni),  dwaj Amerykanie ... i właściciel hotelu - signor Noblart (Hugh Griffith, laureat Oscara (R) za drugoplanową rolę męską w "Ben-Hurze" Williama Wylera). Co tam się dzieje, to można się domyślić  - wielki amant Mastroianni w kwiecie wieku i ogólnie hasło "Włochy" (byłem w Italii i doskonale wiem, o co chodzi). A do tego, dużo golizny. Miała być filozofia - zatracenie duszy w rozpuście (słowa księdza), czy deja vu Nancy, w różnych sytuacjach... ale nie wyszło.


Marcello Mastroianni
(http://assoitaliani-co.org/img_informes/Marcello_Mastroianni.jpg)

"Co?" miał być komedią. Przyznam szczerze, że strasznie mi się ten film dłużył. Choć trwa 109 min, to po 30 min miałem go dosyć. Sydne Rome - słabiutko.... Mastroianni - klasa sama w sobie. Griffith nie pokazał co potrafi. Nawet, pojawił się w roli "Komara" sam Roman Polański, mówiący po włosku.
Niemalże nic mnie tam nie śmieszyło, poza Mastroiannim, choć też zginął w niedorobionym scenariuszu, Romana Polańskiego i Gerarda Bracha. A przecież ten duet, napisał świetnych "Zabójców wampirów", "Wstręt", "Matnię", czy doskonały "Frantic".

Do muzyki, czy scenografii nie przyczepię się, bo to nie miało wpływu na odbiór całości.

Moim zdaniem, niepotrzebny film Romana Polańskiego... a szkoda. Ale nie ma tego złego... 2 lata potem, powstał ostatni hollywoodzki obraz Polańskiego, czyli legendarne "Chinatown" z Jackiem Nicholsonem, Faye Dunaway i Johnem Hustonem, w rolach głównych.

Stwierdzę tak - "Co?" można obejrzeć, ale nie ma się co po nim spodziewać.

Moja ocena: 6/10 (i to tylko dlatego, że Roman Polański, to jeden z moich ulubionych reżyserów).




źródło: http://1.fwcdn.pl/po/46/22/4622/7330256.3.jpg?l=1276827805000


poniedziałek, 27 maja 2013

"Hobbit: Niezwykła podróż"

Dziś, będzie o filmie, o którym moi Czytelnicy, już po troszę się dowiedzieli, z poprzednich recenzji.

"Hobbit: Niezwykła podróż", mimo, iż powstał, w charakterze trylogii, to sam proces kręcenia, można nazwać "rocky road to ..." (pol. "wyboista droga do ... ").

Najpierw, "Hobbit", miał powstać w 2004 czy 2005 r. Potem, zastrajkowali aktorzy, nowozelandzki rząd musiał zmienić prawo. Niby nic nowego, gdyż przy kręceniu "Władcy Pierścieni", było dokładnie to samo - zmiana prawa, pomoc rządu. Jednakże, obecny premier  - John Key (ten co zwyzywał Davida Beckhama), z New Zealand National Party, nie potrafił sobie poradzić, tak sprawnie jak Helen Clark, z New Zealand Labour Party. Clark, bardzo wsparła filmowców, odwiedzała ich na planie, udostępniła wiele zamkniętych miejsc, a nawet wystawiła wojsko jako statystów. A w 2004 r., pojechała do Hollywood na galę Oscarów (R), wspierać sir Petera Jacksona. Dziś, Clark jest osobą numer 3 w ONZ, a sir Peter, dalej kręci "o hobbitach". Dodam, że od poznanego Nowozelandczyka wiem, iż radość po 11 Oscarach (R) dla "Powrotu Króla", była największym świetem tamtego kraju. Większym, niż niepodległość.

Film powstał, mimo roszad na stanowisku reżysera - miał się tym zająć Guillermo del Toro, ostatecznie, współtworzył scenariusz. A całość, podobnie do "Władcy Pierścieni", wyreżyserował sir Peter.

Dziś, mogę stwierdzić, że efekt, poza podzieleniem filmu na trzy części, był spodziewany.

Piękne krajobrazy Nowej Zelandii, efekty specjalne od WETA Workshop...

Zacznijmy od początku. Stary Bilbo Baggins (sir Ian Holm), pisze swoje wspomnienia, w miejscu, gdzie zaczyna się "Drużyna Pierścienia". Przychodzi do niego bratanek, Frodo Baggins (Elijah Wood), gdyż trwają przygotowania do imprezy urodzinowej Bilba. I nagle, przenosimy się 60 lat wcześniej. Młody Bilbo, w tej roli Martin Freeman, mieszka w Shire. Przybywa do niego Gandalf (sir Ian McKellen), niejako rozpoczynając całą przygodę. Na drzwiach domu wypisuje jakąś inskrypcję, widoczną, tylko dla krasnoludów, podczas pełni. Do Bilba, wita cała kompania krasnoludów, z Thorinem Dębową Tarczą na czele (Richard Armitage). Razem z Gandalfem wyruszają w podróż do Samotnej Góry, w celu odbicia jej spod panowania smoka - Smauga. Film, kończy się po wydostaniu się z innej góry, zamieszkanej przez gobliny, gdzie Bilbo kradnie jedyny Pierścień, z rąk Golluma.

Aktorsko, film stoi na wysokim poziomie. Martin Freeman, jest lepszym hobbitem niż Elijah Wood. Ma warsztat, a nie tylko patrzy oczami "kota ze Shreka". Freeman walczy, gdy trzeba, ale i rozśmiesza. Powinna być nominacja do Oscara (R), ale niestety nie było.
Martin Freeman
(http://1.fwcdn.pl/ph/32/17/343217/362853.1.jpg)

Sir Ian McKellen powraca jako Gandalf (Szary), tym razem bardziej brawurowo. Jak na kogoś, kto ma ponad 70 lat, rusza się sprawnie w scenach walki.

sir Ian McKellen jako Gandalf
(http://1.fwcdn.pl/ph/32/17/343217/362903.1.jpg)

Sir Christopher Lee, powraca jako Saruman, jeszcze dobry. A miał nie zagrać - obraził się za wycięcie z kinowej wersji "Powrotu Króla" swojej kreacji, dodając swój wiek - 90 lat. Ale na szczęście, wystąpił.

Sir Christopher Lee jako Saruman
(http://1.fwcdn.pl/ph/32/17/343217/362887_1.1.jpg)

Richard Armitage, choć grywał epizody w produkcjach BBC, to jednak wypromował swoją osobę przez "Hobbita". Wcześniej, pojawił się jako Guy z Gisborne w "Robin Hoodzie" BBC z 2006 r.
Thorin Dębowa Tarcza
(http://1.fwcdn.pl/ph/32/17/343217/362904.1.jpg)

Podobnie sprawa ma się z James Nesbittem. Ten Ulsterczyk (mieszkaniec Irlandii Północnej), grywał w filmach i serialach w swoim regionie, czyli Ulsterze*. Najgłośniejszą rolą Nesbitta, był obraz "Krwawa niedziela", stylizowany na dokument, w reżyserii Paula Greengrassa (trylogia "Bourne'a"). Bofur w jego wykonaniu, bardzo mi przypadł do gustu, choć "nie lubię Brighton".
James Nesbitt jako Bofur
(http://1.fwcdn.pl/ph/32/17/343217/362913.1.jpg)

Jed Brophy, czyli punk z "Martwicy mózgu", jako Nori, rozśmiesza, gdy biją się z Orim.


Jed Brophy jako Nori
(http://1.fwcdn.pl/ph/32/17/343217/362906.1.jpg)

Bilbo z krasnoludami
(http://1.fwcdn.pl/ph/32/17/343217/362851.1.jpg)

Nie wolno wszakże, zapomnieć o pozostałych aktorach. Australijczycy, Cate Blanchett, jako Galadriela oraz Hugo Weaving w roli Elronda, to powtórka z rozrywki. Sir Ian Holm, choć przez chwilę pokazuje klasę. Elijah Wood, wciaż młodo wygląda.

Benedict Cumberbatch, jako Nekromanta, czyli "duch Saurona", choć głosem tylko, przeraża. Wiemy, że w kolejnych częściach, będzie Smaugiem. Ciekawym jest efektu.

Teraz strona techniczna. Andrew Lesnie (Oscar (R) za "Drużynę Pierścienia"), wykonał swoją robotę doskonale. Przepiękne ujęcia Nowej Zelandii, na zawsze postają w pamięci, a zwłaszcza w sercu.

Muzyka Howarda Shore'a, choć powtarza część motywów z "Władcy Pierścieni", to powstały nowe. Przykładowo, utwór "Over the Hill", zapiera dech w piersiach - http://www.youtube.com/watch?v=z_Z8Rrrqe88. Generalnie, Kanadyjczyk Shore, znów stanął na wysokości zadania!
A piosenka, nowozelandzkiego piosenkarza, Neila Finna, dodaje wzruszeń w napisach końcowych:
http://www.youtube.com/watch?v=tqnSoTgjBrg

Efekty specjalne itd., to dzieło Weta Workshop Wellington Ltd. Ponad 10 lat temu, nie mieli żadnych znanych osiągnięć, a "Władcą Pierścieni", wzbili się na wyżyny. Pamiętam, że w 2003 r., widząc Golluma, uznałem, że lepiej się go nie wygeneruje cyfrowo. A w 2012 r. stwierdzam, że tego dokonano!
Niestety, tym razem była tylko nominacja do Oscara (R).

Gollum (http://1.fwcdn.pl/ph/32/17/343217/362889.1.jpg)

Reasumując, "Hobbit", to raczej film o podróży, jak "Drużyna Pierścienia". Do znanych aktorów, dołączyli nowi, którzy się wypromują. Choć motyw drogi do domu, który trzeba odbić, pojawia się w wielu opowieściach, to wiemy, skąd się wziął. Wszystko pięknie, lecz pojawia się myśl - "to już wszystko było 10 lat temu". Choć, nie ma tu nic przełomowego, to wciaż kino rozrywkowe najlepszej jakości!

Moja ocena: 10/10.

*Ulster, to moim zdaniem nie jest odpowiedni synonim Irlandii Północnej. Ulster (gael. Ulaidh), jako historyczna prowincja Irlandii, składa się z 9 hrabstw. Zjednoczone Królestwo, od 1922 r., czyli powstania Wolnego Państwa Irlandzkiego (1922-37, potem Irlandia, zwana w Wielkiej Brytanii Republiką Irlandii), pozostawiło pod swoim panowaniem, tylko 6 hrabstw historycznego Ulsteru. Reszta, wchodzi w skład Irlandii (Rep. Irlandii, gael. Eire).



(źródło: http://1.fwcdn.pl/po/32/17/343217/7509680.3.jpg?l=1356004960000)

niedziela, 26 maja 2013

"Woda dla słoni"

Dziś, będzie trochę sentymentalnie. Otóż, zajmę się jednym z filmów, w reżyserii Francisa Lawrence'a.

Z obrazów, wyreżyserowanych przez Lawrence'a, widziałem tylko "Jestem legendą" z Willem Smithem. Niestety, nie widziałem "Constantine'a" z Keanuu Reevesem i Rachel Weisz. Nie mam niestety dużego porównania, co chcę przyznać szczerze. Zasady, "nie znam się, ale się wypowiem", stosować nie będę.

"Woda dla słoni" (ang. "Water for Elephants"), to adaptacja książki Sary Gruen, pod tym samym tytułem.

Głównych bohaterów jest troje, a raczej czworo. Jacob Jankowski (Robert Pattinson), syn polskich imigrantów, student weterynarii, po śmierci rodziców, traci wszystko. Idąc do miasta, wskakuje do pociągu - akurat, składa się, że to Cyrk Braci Benzini, kierowany przez demonicznego Augusta (Christoph Waltz). Główną atrakcją, jest z kolei Marlena (Reese Whiterspoon), żona Augusta. Z czasem, dołącza do nich Rosie - słonica, moim zdaniem indyjska, jeśli spojrzeć na jej wielkość. A co najlepsze, słonica zna język polski.

Nie będzie niczym nadzwyczajnym, jeśli dodam, że między Jacobem a Marleną nawiązuje się romans. To, z kolei nie podoba się Augustowi. Więcej szczegółów nie zdradzę. No może, poza tym, iż film zaczyna się mniej we współczesnych czasach, kiedy bardzo stary Jacob (Hal Holbrook) przychodzi do cyrku. Zajmuje się nim dyrektor i wtedy zaczyna się rozmowa.

Osobiście, za najmocniejszą stronę filmu uważam aktorstwo. Robert Pattinson, gwiazda "Zmierzchu", którego kojarzę jako Cedrica Griggory'ego z "Harry Potter i Czara Ognia", bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Nie jest tylko przystojny, a umie grać i nawet mówił po polsku. Słabo, ale jednak.

Reese Whiterspoon, kojarzę tylko jako "Legalną blondynkę". Przyznam, że jako Marlena mnie zachwyciła. To chyba normalne, skoro "nie lubię Brighton", jak to się mawia w Wielkiej Brytanii. Pozornie słodka dziewczyna, też ma siłę do wyrwania się spod władzy męża.

Christoph Waltz, czyli płk SS Hansa Landa, z "Bękartów wojny" Quetina Taratino, kradnie show. Austriak, doceniony w Hollywood, dopiero po pięćdziesiątce (Oscary za "Bękarty wojny" i "Django", również Tarantino, pojawił się też w "Rrzezi" Romana Polańskiego), to idealny czarny charakter. Pokazał to u Tarantino, u Lawrence'a, de facto też Austriaka, przeraża jako August. Dla zysku, źle trakruje i ludzi, i zwierzęta. A nawet, mówi po polsku polecenia do Rosie, która tylko w naszym języku rozumiała.

W pozostałych rolach, prócz słonicy, pokazali się znani mi aktorzy. W roli Wielbłąda, drugiego Polaka, pracownika cyrku, pojawił się Jim Norton. Irlandczyka, widziałem w "Harry'm Potterze i Komnacie Tajemnic" - pan Mason oraz w irlandzkim serialu "Ojciec Ted" (1995-98), gdzie wcielił się w biskupa Lenna Brennana. Hal Holbrook, znany z filmów, "Firma" (1993), czy "Wall Street" (1987), nadaje obrazowi taką głębię, niemalże realizmu - opowieść, w formie retrospekcji, wygląda przekonywująco.
Oczywiście, pojawili się także inni aktorzy, ale nie wiem, czy warto opisywać pojedyncze osoby, ledwie jednym zdaniem. Chyba, nie o to chodzi.

Słonica Rosie, to inna kwestia. Z tego, co mnie uczono, jej rola, nie jest dziedzictwem kulturowym, więc ją mogę pominąć.

To może teraz strona techniczna. Zdjęcia wykonał Rodrigo Prieto. Z dokonań Meksykanina, widziałem: "Amorres perros", "Fridę", "8 milę", "21 gramów" oraz "Tajemnicę Brokeback Mountain" (nominacja do Oscara). Tutaj, też praca operatora stoi na bardzo wysokim poziomie. Zmiana oświetlenia, ruchy kamery, zbliżenia na bohaterów, widoki z oddali - pierwsza klasa.

Muzyka Jamesa Newtona Howarda, zwłaszcza przy trenowaniu Rosie, która pije lemoniadę, wzrusza. Podobnie, motyw miłosny, czy na zakończenie opowieści. Tu, powinna była być nominacja do Oscara za muzykę. Newton Howard, napisał muzykę do "Ściganego", "Wodnego świata", "Szóstego zmysłu", "Salt", a także, razem z Hansem Zimmerem, do "Batman Początek" i "Mrocznego rycerza". To, tylko kilka tytułów z jego dokonań, ale chciałem nimi pokazać, że tutaj mam porównanie.

Scenografia i efekty specjalne, stoją na przyzwoitym poziomie, jednakże, nie grają w tym filmie, roli pierwszoplanowej. I dobrze!

Choć, historia wydaje się prosta, to jednak, wychodzi z niej bardzo romantyczna opowieść, dobrze zagrana i przyzwoicie zrobiona. A gwiazdorzy, mówiący po polsku - cudowne!

"Woda dla słoni", to film, który należy obejrzeć ze swoją miłością obok siebie. Idealny na Walentynki.
Cóż mogę dodać? Tylko ocenę - 8/10.

źródło: http://1.fwcdn.pl/po/19/57/561957/7370854.3.jpg?l=1361417673000

środa, 22 maja 2013

"Cube" (1)

Dziś, będzie o filmie "Cube" (1997), w reżyserii Vincenzo Nataliego (współtwórcy serialu "Czynnik PSI", który pamiętam, jeszcze z RTL 7).

Kilka dni temu, zmieszałem z błotem drugą część (ocena 3/10), ale tym razem recenzja różni się.

"Cube", to losy szóstki, a w zasadzie siódemki ludzi, którzy zostają zamknięci w tytułowym sześcianie. Bohaterowie, różnią się od siebie - uczennica klasy matematycznej, policjant, projektant, lekarka, włamywacz, czy osoba upośledzona umysłowo. Wiedzą, że muszą współpracować, żeby wyjść ze swojej pułapki. Z czasem, zaczynają się zwalczać. I tylko jedno z nich wychodzi - postać ta zaskakuje, gdyż nikt by jej nie obstawiał, od samego początku.

"Cube", to thriller, który trzyma w napięciu, od początku, do samego końca. Przyznam bez bicia, iż aktorów w nim grających, zupełnie nie kojarzę. Ale nie o to chodzi. Nie było tutaj drewnianego aktorstwa, ani nadprzyrodzonych elementów, jak w drugiej części. Klaustrofobiczne pomieszczenia, napawają lękiem, ponieważ, w przeciwieństwie do "Cube 2", tutaj, sześciany są niedoświetlone, a każdy z nich ma inny kolor w środku.

Widać, iż skromnymi środkami, Kanadyjczycy, nakręcili przyzwoity thriller z zagadką. Momentami brutalny, ale nie o samą krew chodzi, tylko o napięcie, towarzyszące widzowi.

Zdjęcia Dereka Rogersa, nadają specyficznego charakteru. Niektóre ujęcia, są kręcone bez statywu - kamera się trzęsie, a widz ma wrażenie, iż znajduje się w środku jakiejś sytuacji, jako "obserwator uczestniczący".

Muzyka Marka Korvena, nie przypadła mi niestety do gustu. Choć, w thrillerach, powinna mieć duże znaczenie, w celu lepszego zbudowania napięcia. Nic nie jest idealne.

Efekty specjalne i scenografia, choć skromne, robią wrażenie. Widać też braki w budżecie, ale fabuła, na szczęście, wszystko ratuje.

Tym razem, nie zmarnowałem półtorej godziny życia. Moja ocena końcowa - 7/10.


źródło: http://1.fwcdn.pl/po/07/77/777/6900964.3.jpg?l=1347253548000


poniedziałek, 20 maja 2013

"Hamlet" (1996)


Dziś, będzie o filmie "Hamlet" z 1996 roku. Jest to obraz szczególny, ale o tym poniżej.

Wspomniany kiedyś na moim blogu, sir Kenneth Branagh (mija rok od uzyskania przez niego szlachectwa, z rąk królowej Elżbiety II), w 1996 r., nakręcił własną ekranizację "Hamleta" Williama Szekspira. W gwiazdorskiej obsadzie i...

Hamlet (sir Kenneth Branagh), syn zabitego króla - Ducha (Brian Bleesed, "Robin Hood: Książę Złodziei", "Henryk V" i "Aleksander"), jest duńskim księciem. O śmierć ojca, podejrzewa swego stryja - Klaudiusza (w tej roli sir Derek Jacobi, czyli abp Cosmo Lang z "Jak zostać królem", czy Grakchus z "Gladiatora" ). Klaudiusz, z kolei, żeni się z jego matką Gertrudą (Julie Christie - Lara ze słynnego "Doktora Żywago" Davida Leana). Hamlet, poza pomszczeniem śmierci ojca, zakochuje się tragicznie w Ofelii (dama Kate Winslet, szlachectwo dostała, tego samego dnia, co sir Kenneth).
Fabuła oczywiście, pozostaje taka sama, jak w sztuce Szekspira, więc pojawiają się i inne postacie - Poloniusz (Richard Briers, "Henryk V", "Frankenstein", "Wiele hałasu o nic"), Laertes (Michael Maloney - delfin z "Henryka V"), czy Fortinbras (Rufus Sewell - "Iluzjonista").

Tę ekranizację "Hamleta", odróżnia coś od pozostałych wersji. Po pierwsze, trwa ona 4 godziny (!). Jest, to pełna adaptacja. Pojawiają się wszystkie wątki i postacie, nawet jedynie wspomniane w sztuce. Przykładowo, Reynaldo, sługa Laertesa, grany przez Gerarda Depardieu, Priam i Hekuba, wspomniani w sztuce, przez Aktora, grani przez, odpowiednio sir Johna Gielguda (miał wtedy 92 lata!) oraz damę Judi Dench.

Po drugie, sceneria. Sztukę, przeniesiono w czasy wiktoriańskie. Bałem się o efekt końcowy, ale Szekspir pokazał, że jego sztuki są ponadczasowe. Film nakręcono w Blenheim Palace, Woodstock, w Oxfordshire. Blenheim Palace, jest jedyną niekrólewską rezydencją, określaną mianem Palace, w Wielkiej Brytanii.
Blenheim Palace, od początku XVIII w., należy do książąt Marlborough, czyli rodziny Churchillów. Sam sir Winston, urodził się tamże. Potem, decydując się na publiczne otwarcie swojej posiadłości, dla zwiedzających. Rzeczywiście, rezydencja robi wrażenie na widzu.

Mocne strony filmu, to sir Kenneth Branagh. Była to już jego kolejna ekranizacja szekspirowskiej sztuki, po "Henryku V", "Wiele hałasu o nic" i rok wcześniej "Otello". W przypadku, tego ostatniego filmu, tylko zagrał, a w "Henryku V", "Wiele hałasu o nic", brawurowo odegrał rolę główną, wyreżyserował oraz napisał scenariusz. Choć, sir Kenneth ma skłonności narcystyczne, to moim zdaniem, jest prawdziwym artystą.

Poza nim, inni aktorzy "ciągną" film w górę. Dama Kate Winslet, jako niewinna Ofelia, rok przed "Titaniciem", wnosi taką dziecinną urodę, podobnie do mojego wyobrażenia Ofelii. Sir Derek Jacobi, jako Klaudiusz, jest cyniczny i skuteczny. Julie Christie, jako matka Hamleta, wydaje się być rozdarta - ma nowego męża, ale kocha swojego syna. Michael Maloney, jako Laertes, jest tak samo narwany, jak w roli delfina w "Henryku V". Richard Briers, jako Poloniusz, idealnie gra wścibskiego, ale lojalnego wobec królowej dworzanina. Uff, już opis jest szczegółowy, a nie wiem, czy to połowa.
Rufus Sewell, jako Fortinbras, średnio mi przypadł do gustu. Brian Bleesed, ze swoim charakterystycznym głosem, idealnie oddaje Ducha, choć tu mówi cicho, zamiast tradycyjnie krzyczeć.

A teraz reszta obsady - Robin Williams, jako dworzanin Ozryk, Charlton Heston, jako Aktor, Billy Crystal, jako grabarz, Jack Lemmon, jako Marcellus, strażnik Elzynoru, Timothy Spall, jako Rosenkrantz,  Gerard Depardieu, czyli wspomniany Reynaldo. Poza nimi, wspomniani już wcześniej - sir John Gielgud, jako Priam i dama Judi Dench, jako Hekuba. W roli angielskiego ambasadora, wystąpił sam Richard Attenborough, wybitny reżyser, twórca "Gandhi'ego" i "Chaplina", choć ja uwielbiam go, jako twórcę "O jeden most za daleko". A do tego wszystkiego, pojawił się Yorrick, jako wspomnienie, nie tylko czaszka - zagrał go Ken Dodd, piosenkarz i kabareciarz.

Muzyka Patricka Doyle'a, osobiście przyjaciela sir Kennetha Branagh, to esencja dla uszu.
Tu przykładowy motyw: http://www.youtube.com/watch?v=tsYI37u399I Motywy muzyczne z monologów, pogrzebu Ofelii, czy wspomnienia o Troi - aż łzy cisnęły mi się na oczy. Gdy słucham muzyki z "Hamleta", myślę o zachodzie Słońca, gdzieś na angielskich polach, który śledzę z folly, tzn. wieżyczki czy zameczku, postawionego, gdzieś na odludziu. Anglia, jest pełna tego typu obiektów.
Na sam koniec, "In Pace" śpiewa sam Placido Domingo (!).

Zdjęcia Alexa Thomsona (zm. 2007), idealnie współgrają z Blenheim Palace, nadając lokacjom wiele dynamizmu, zwłaszcza podczas sceny pojedynku.
Scenografia Tima Harvey'a, współpracownika, sir Kennetha, również wpływa na odbiór filmu. Choć, domyślam się, iż niewiele musiał zrobić, w przypadku dekoracji wnętrz Blenheim Palace.

Film był nominowany do Oscara, w czterech kategoriach - scenografia, kostiumy, muzyka i scenariusz. Moim zdaniem, powinny dojść nominacje, za zdjęcia, męską rolę pierwszoplanową oraz najlepszy film. Uważam, że "Hamlet" był lepszy, niż "Angielski pacjent". Nie ja głosuję na Oscary. A szkoda...

Mimo 4 godzin trwania, polecam! Moja ocena 10/10

Ciekawostka: był to ostatni film nakręcony na taśmie 70 mm.



niedziela, 19 maja 2013

"Cube 2"

Dziś, będzie o czymś mało wciągającym, czyli filmie "Cube 2".

"Cube 2: The Hypercube" (2002), gdyż tak brzmi pełny tytuł w języku angielskim, to kontynuacja "Cube" z 1997 r. Poza pomysłem na tytułowy sześcian, nic ich więcej nie łączy.

Reżyserii i zdjęć, podjął się Polak - Andrzej Sekuła. W przeszłości współpracował z samym Quentinem Tarantino. Sekuła odpowiadał za zdjęcia do "Wściekłych psów" (1992), "Pulp Fiction" (1994), za które był nominowany do nagrody BAFTA oraz do segmentu "A Man from Hollywood", w filmie "Cztery pokoje" (1995).

Może teraz o treści - grupka różnych ludzi zostaje zamknięta w hipersześcianie. Próbują ze sobą współpracować, a potem się zwalczają. Pozornie, nic ich nie łączy. Potem odkrywają, że jednak coś było na rzeczy, gdyż mieli do czynienia z tą samą organizacją.

Określę ten film jednym słowem - BZDURA, na którą szkoda czasu. Choć trwa półtorej godziny, na szczęście, to po kwadransie mnie już zanudził. Tajemnica, teorie matematyczne, ale jakieś dziwne mechanizmy, załamania czasoprzestrzeni, czy końcówka, to za dużo.

Aktorstwo - drewniane, choć momentami starali się. Niestety, starania nie wystarczą.
Zdjęcia Andrzeja Sekuły - jedyne trzymają poziom, zwłaszcza oświetlenie wnętrz.
Efekty specjalne - słabizna.
Szkoda słów na więcej komentarzy.

Pomysł, zdjęcia i jakaś tajemnica, to jedyne składowe, które określiłbym powodami do obejrzenia tego filmu. Moja ocena: 3/10.




Wnętrze Sześcianu


czwartek, 16 maja 2013

"Nieśmiertelny"

Dziś, przedstawię w skrócie moje zdanie na temat filmu "Nieśmiertelny" (ang. "Highlander").

Kanadyjczyk Russell Mulcahy, zrealizował dosyć ciekawą opowieść fantasy. Dodam, że to raczej film dla dorosłych, ze względu na kilka dekapitacji, pokazanych w miarę realistycznie.

Connor MacLeod, w tej roli Christopher Lambert ("Zabić księdza" Agnieszki Holland), Szkot z pochodzenia, mieszka w górach, razem ze swoim klanem. Akcja, przenosi się między Szkocją, a Nowym Jorkiem. Takie niechronologiczne ułożenie, nadaje oryginalności filmowi, wszkaże Quentin Tarantino, wzbił  się na wyżyny talentu, tworząc w tym charakterze "Pulp Fiction", czy Chris Nolan, zanim kręcił "Batmana", stosował podobny zabieg w "Memento".

Christopher Lambert jako Connor MacLeod w Nowym Jorku AD 1986
(źródło: http://1.fwcdn.pl/ph/13/05/1305/439082_1.1.jpg)

Generalnie, film opowiada o wielkiej walce, pomiędzy nieśmiertelnymi o Nagrodę, czyli nieskończoną mądrość, co można wywnioskować z dialogów.
Connor, wyrusza w XVI w. na wojnę, gdzie rani go Kurgan (Clancy Brown, znany ze "Skazanych na Shawshank"). Nasz Szkot nie umiera, czym przeraża swoją rodzinę. Wypędzony, znajduje miłość, ale nie rozumie, czemu nie zginął. Gdy przybywa do niego Juan Ramirez (Sean Connery), zostaje uświadomiony o swojej nieśmiertelności. Przyuczony do walki, w XX w., stacza bój z Kurganem, gdzieś w opuszczonych ruinach w Nowym Jorku. Warto też dodać, iż Connor, zakochuje się w kobiecie z XX w., dziennikarce.
Pewnie pojawia się pytanie, wśród moich Czytelników, jak zabić nieśmiertelnego? Trzeba mu obciąć głowę. Stąd, częste dekapitacje, pojawiające się na ekranie.

Christopher Lambert jako Connor MacLeod
(źródło: http://1.fwcdn.pl/ph/13/05/1305/439087_1.1.jpg)

Aktorsko, nie jest źle. Zacytuję pewne zdanie, dotyczące tego filmu: "Lokomotywa dla Lamberta, ale to Sean Connery trzyma klasę". Sceny z Connery'm, zapamiętałem najbardziej. Warto odnotować, iż z filmowej klasy B czy C, po skończonej przygodzie z rolą 007, Connery wyszedł w roku 1986. Najpierw "Nieśmiertelny", potem "Imię róży", a 1987 r. przyniósł przełom. "Nietykalni" Briana de Palmy oraz Oscar (R) i Złoty Glob (R) za rolę Jima Malone'a (słynna kwestia: "Here's endeth the lesson). Po "Nietykalnych", Connery zagrał jeszcze w "Indiana Jones i Ostatnia Krucjata". Niestety, potem też nastąpił spadek formy.

sir Sean Connery jako Juan Ramirez
(źródło: http://1.fwcdn.pl/ph/13/05/1305/327222_1.1.jpg)
 
Clancy Brown, przeraża jako Kurgan, bardziej niż jako strażnik w "Skazanych na Shawshank". Roxanne Hart w roli miłości Connora, budzi współczucie, zwłaszcza porwana przez Kurgana.
James Cosmo ("Trainspotting"), czyli ser Jeor Mormont z "Gry o tron", grał za krótko, żeby go ocenić.
Clancy Brown jako Kurgan
(źródło: http://1.fwcdn.pl/ph/13/05/1305/327206.1.jpg)

Kolejna mocna strona to muzyka autorstwa zmarłego w 2003 r. Michaela Kamena ("Robin Hood: Książę Złodziei"), która idealnie wpasowuje się w tło.
Motyw muzyczny, podczas treningu walki wręcz między Connorem, a Juanem Ramirezem, odbywającego się w górach Szkocji, jeszcze bardziej potęguje piękno tamtego regionu.
Piosenki Queen, tak dobrze wkomponowane w ścieżkę dźwiękową, pokazują ogrom pracy Kamena. Sztuką jest połączyć te dwa porządki muzyczne ze sobą. A co do Queen - "Who wants to live forever?", "Princess of the Universe", czy "It's a kind of magic", nie powstałyby, gdyby nie nakręcono "Nieśmiertelnego".

Ujęcie Szkocji - w tle Eilan Donan (więcej informacji przy okazji "Bravehearta")
(źródło: http://1.fwcdn.pl/ph/13/05/1305/439067.1.jpg)

Zdjęcia Gerry'ego Fishera, określiłbym cudownymi. Ujęcia Szkocji zapadają w pamięć na bardzo długo. Dopiero "Skyfall", miał równie piękne przedstawienie tej części składowej Zjednoczonego Królestwa.

Słaba próba filozoficzna i pewne braki w scenariuszu, obniżają ocenę. Mam świadomość, iż nie miał to być  obraz z głębią egzystencjalną, jak u Bergmana, ale można było coś więcej w tym kierunku zrobić.

Moja ocena: 7.5/10.

Muzyka Michaela Kamena z "Nieśmiertelnego":






niedziela, 12 maja 2013

"Abraham Lincoln: Łowca wampirów"

Dziś też pozostajemy w klimacie horrorów, równie niedorzecznych jak "Martwica mózgu".

"Abraham Lincoln: Łowca wampirów", to kolejna hollywoodzka produkcja Timura Bekmambetova, twórcy "Wanted: Ścigani" oraz "Straży nocnej", pochodzącego z Kazachstanu. 

Tym razem, Bekmambetov przeniósł na ekran powieść Setha Grahame-Smitha "Abraham Lincoln: Łowca wampirów", de facto scenarzysty filmu. 


Postaram się pokrótce opisać, Abraham Lincoln (Benjamin Walker) traci matkę, przez wampira - Jacka Bartsa (Marton Csokas). Gdy dorasta, chce zemsty, a pomaga mu w tym, tajemniczy Henry (Dominic Cooper). Ale to nie koniec, gdyż zwalczanie wampirów dopiero się rozpoczęło. 

Lincoln, żonaty z Mary Todd (Mary Elizabeth Winstead), już w wieku 50 lat, prowadzi wojnę secesyjną, w którą zaangażowane są ... wampiry, po stronie Południa, którym przewodzi złowrogi Adam (Rufus Sewell). Przełom w wojnie nadchodzi ... pod Gettysburgiem.

Zawrotne tempo, efekty specjalne, dużo krwi i scen walk. Doskonałe ujęcia kamery, wychodzą spod ręki Caleba Deschanela, nominowanego do Oscara za zdjęcia do "Pasji" Mela Gibsona. 

Całość trwa, tylko 101 minut. Generalnie tyle, treść, schodzi na drugi plan, gdyż chodzi o samą "jatkę". 

Aktorzy, widać dobrze się bawili na planie. Walker jako Lincoln, wygląda z siekierą tnący wampiry jak mieszanka kpiny z czymś poważnym. Cooper, znany z "Księżnej" i "Mojego tygodnia z Marylin", jednak lepiej się prezentuje. Mary Elizabeth Winstead ("Death Proof", "Szklana pułapka 4.0"), to silna postać kobieca. A Rufus Sewell ("Hamlet", 1996, "Iluzjonista"), czyli szwarccharakter, wypada średnio. W tle, jako Jack Barts, wystąpił Marton Csokas (Nowozelandczyk, węgierskiego pochodzenia), czyli Celeborn z "Władcy Pierścieni". 


Nie mam nic więcej do dodania, prócz oceny końcowej: 6/10. 




piątek, 10 maja 2013

"Martwica mózgu"

Na poranek, idealne jest poczytać sobie coś śmiesznego, co rozbudza.

"Martwica mózgu", bo o niej mowa, to film dosyć nietypowy. Tytuł, zależy od wersji. Istnieje ocenzurowana,  czyli "Dead alive" oraz oryginalna - "Braindead".
Różnica w długości obu wersji to minuta czy dwie - w "Braindead", Lionel odwraca obraz z Elżbietą II, żeby go nie poplamić krwią i dłużej rozprawia się z parą zombie.

Sir Peter Jackson, zanim został "Władcą ... Pierścieni" i zamienił Nową Zelandię w Śródziemie. Zanim przywiózł Wielką Małpę, zmieniając Wellington w Nowy Jork. Zanim, po wtóre, Rose z "Dwóch i pół",wespół w zespół z Rose, ale tym razem z "Titanica", dokonały zbrodni w parku, Jackson nakręcił coś, co można określić angielskim słówkiem - "weirdo" (pol. dziwoląg).

Indonezyjska wyspa, zoolog z Zoo w Wellington w Nowej Zelandii, znajduje małposzczura. W wyniku komplikacji, tubylcy sprzedają "shengaia" pilotowi, który udaje się tamże z innym ładunkiem. Małposzczur trafia do zoo.

W tym samym czasie, Lionel (Timothy Balme), mieszka ze swoją nadopiekuńczą matką (Elizabeth Moody) w dużym domu. Przyjeżdża do niego Paquita (Diana Penalver), wnuczka właścicielki sklepiku, gdzie zaopatrują się Lionel z matką.

Do Paquity cholewki smali dostawca, Roger (Harry Sinclair). Jednak Paquita, woli Lionela, z którym idzie do zoo. A za nimi matka Lionela. Oczywiście, małposzczur gryzie matkę Lionela i zaczyna się epidemia zombie, którą kończy jedna wielka rzeź - podobno użyto 300 litrów sztucznej krwi. Kosiarka, znajduje inne zastosowanie niż koszenie trawy, choć i tu ścina, co nieco.

Film, okazuje się komedią romantyczną z zombie w tle. Wg Nowozelandcyzka, którego poznałem ponad półtora roku temu, TVNZ (TV New Zealand), nadaje "Martwicę mózgu" w każde Walentynki. Ciekawe, widać, że to prawdziwi Anglosasi.

Forma, jest bardzo oszczędna. Wydano tylko 200-300 tys. NZD, czyli niewiele, nawet mając na uwadze, iż był to 1992 r. Efekty gore, stoją na wysokim poziomie. Zrobiła je firma Weta Workshop, czyli wykonawca wielu rekwizytów i akcesoriów do "Władcy Pierścieni". Efekty komputerowe rażą i tu nie ma co ukrywać.

Aktorsko, przyznam, że nawet nieźle. Timothy Balme, ma talent komediowy, zwłaszcza w scenie spaceru z dzieckiem zombie, czy ślizganiu się na krwi. Penalver wypada trochę blado, ale starała się.
Elizabeth Moody, jako matka Lionela, to mistrzostwo. Moody, już niestety nieżyjąca, pojawiła się w "Niebiańskich istotach" P. Jacksona, jak nauczycielka głównych bohaterek, a także w rozszerzonej "Drużynie Pierścienia", jako Lobelia Sackville-Baggins.
Jed Brophy, czyli Nori z "Hobbita", a także ork z "Władcy Pierścieni", jako Void, punk zamieniony w zombie, bardziej śmieszy niż przeraża.
A Harry Sinclair, czyli Isildur z "Władcy Pierścieni", też jakoś nie pokazał się od dobrej strony.

sir Peter Jackson, pojawił się w "Martwicy mózgu", jako niekumaty asystent grabarza. Żona sir Petera, Fran Walsh, zagrała matkę w parku, podczas spaceru Lionela z dzieckiem-zombie.

Jest też udział samej Jej Królewskiej Mości, Elżbiety II, de facto głowy państwa w Nowej Zelandii.

Muzyka Petera Dasenta, z którym sir Peter, współpracował później przy "Niebiańskich istotach", doskonale oddaje czarny humor tegoż filmu. O to, krew leje się strumieniami, a melodia zwiastuje co innego.

Film ten, nie jest przeznaczony dla osób nieletnich oraz mających słabe żołądki. Świadczy o tym pewna anegdota. Od wspomnianego Nowozelandczyka dowiedziałem się, iż w 1992 r. do wydania VHS, dodawano torebki na wymioty... gratis.

Tym też zakończę recenzję, wystawiając ocenę 7/10, choć nie ukrywam, że przychylam się do wyższej, to jednak nie jest to zbyt ambitne dzieło. Horror, bardzo brutalny, ale można się pośmiać.



"Człowiek słoń"

"Człowiek słoń" (ang. "The Elephant Man"), to wybitne dzieło, spod ręki Davida Lyncha. Co prawda, jego inne obrazy, np. Mulholland Drive", "Zagubiona autostrada", czy "Prosta historia", a nie mówiąc już o "Twin Peaks", są bardziej znane, to jednak "Człowiek słoń", okazuje się być tym najlepszym osiągnięciem.

Akcja filmu, dzieje się w Londynie, w czasach wiktoriańskich, mniej więcej, pod koniec lat 80-tych XIX w.
John Merrick (John Hurt) cierpi na nieznaną wówczas chorobę - zespół Proteusza. Od znajomego lekarza wiem, że nie da się jej wyleczyć, ani wstrzymać. Człowieka porastają wapienne narośle, wyglądające jak skóra słonia, do tego o dużej masie. Merrick, nie mógł spać na leżąco, ponieważ groziłoby to złamaniem rdzenia kręgowego i natychmiastową śmiercią. To ważne, dla zrozumienia dalszej części recenzji.
Wracając, do treści, Merrick, atrakcja cyrku, pod wodzą Bytesa (Freddie Jones, ojciec Toby'ego Jonesa), człowieka złego i przebiełego, występuje jako "człowiek słoń". Cyrkowcy źle go traktują, ale dostarcza im dochodu.

Pewnego razu do cyrku przybywa sir Frederick Treves (w tej roli sir Anthony Hopkins), londyński lekarz. Postanawia pomóc Merrickowi, bierąc go do swoje szpitala. Oczywiście, ordynator, Carr Gomm (sir John Gielgud)* nie jest tym zachwycony. Treves, z jednej strony prowadzi badania nad chorobą Merricka, z drugiej strony, zaprzyjaźnia się z nim. Gomm chce nawet wyrzucić Merricka po jakimś czasie, ale o sprawie dowiaduje się Księżna Walii - Aleksandra (Duńska, żona przyszłego króla Edwarda VII, syna królowej Wiktorii), a potem sama królowa Wiktoria. Gomm, pod wpływem zainteresowania samej królowej, zgadza się na pozostawienie Merricka w szpitalu.

Merrick, znów przyłącza się do grupy Bytesa, który w Belgii okrada go i porzuca. Wracając do Londynu, mimo założenia chusty, zostaje zaatakowany na stacji metra Liverpool Street (metro istnieje w Londynie od 1863 r.), skąd trafia do aresztu, a pomaga mu wyjść, znów przywoływany dr Treves.
Byłem kilka razy na tej stacji i przyznam szczerze, że czułem w sercu taką nieprzyjemną myśl, co się tam kiedyś wydarzyło.
Merrick, do końca życia pozostaje w szpitalu, gdzie umiera, kładąc się spać na plecach.

Tyle o treści, choć uchyliłem wszystko, co było do powiedzenia, to przyznam szczerze, iż samemu wiedziałem już o tym wszystkim, przed obejrzeniem filmu. Kwestią, która pozostała, było w jaki sposób David Lynch przedstawił swoją wizję.

Zaczynając od najmocniejszej strony filmu, czyli aktorstwa, to duet John Hurt (jedyna nominacja do Oscara w życiu) - sir Anthony Hopkins, zapamiętuje się najlepiej. Fascynacja naukowa, potem przyjaźń i wsparcie, to można rzec, pokazanie człowieczeństwa innemu człowiekowi, w środowisku, gdzie go nie ma. Dostrzeżenie tego co ma się w środku, mimo nieprzyjemnej dla oka zewnętrznej powłoce. O tym ten film jest naprawdę, że liczy się wnętrze, a nie wygląd. A cała te historia, to pokazuje.
Poza Trevesem, znana śpiewaczka pani Kendal, grana przez Anne Bancroft (słynną panią Robinson z "Absolwenta"), również widzi w Merricku to co jest najważniejsze.
Hurt, później znany jako Ollivander, sprzedawca różdżek z "Harry'ego Pottera", musiał wiele znieść, gdyż miał na sobie, różnie się podaje ok. 20-30 kg charakteryzacji. To wcale nie jest łatwe, nawet z mniejszą jej ilością.
John Hurt (w rzeczywistości)         J. Hurt jako Człowiek słoń
(http://moviepatron.com/blog/wp-content/uploads/2007/07/john-hurt.jpg)

Sir John Gielgud, ze swoim słynnym przeciągiem słów, pasuje idealnie na ordynatora z czasów wiktoriańskich - człowieka mądrego i stanowczego.

Przyznam szczerze, iż David Lynch, idealnie nakreślił przekrój wiktoriańskiej Anglii. Duża w tym zasługa, scenografa Stuarta Craiga, który potem zajął się "Harry'm Potterem". Kostiumy, to zasługa Patricii Norris. W tych dwóch kategoriach, film był zresztą nominowany do Oscara, prócz aktora pierwszoplanowego - Johna Hurta, reżyserii - David Lynch, scenariusza, najlepszego obrazu roku, montażu i muzyki.

Muzyka Johna Morrisa, zapada na długo w pamięć, zwłaszcza motyw główny, czy też melodia, brzmiąca jak odgrywana na szklankach z wodą.

Moja ocena może być tylko jedna: 10/10.

*sir John Gielgud (1904-2000), uważany za najwybitniejszego aktora wszechczasów, rywal samego sir Laurence'a Oliviera, jeśli chodzi o role szekspirowskie, zapisał się czym innym w historii, bezdyskusyjnie. Jego kariera aktorska trwała od 1921 r. do 1998 r. - ostatnią rolą był występ w filmie "Elizabeth" (1998), gdzie wcielił się w rolę papieża. Gielgud, syn Franciszka Giełguda, polskiego szlachcica z Litwy, dokładniej z miasta Giełgudyszki, urodził się w Londynie, ale w swojej oficjalnej biografii deklarował się jako Brytyjczyk, pochodzenia polskiego. Giełgudzi, mieli na Litwie majątki, skonfiskowane przez cara Rosji, po klęsce Powstania Styczniowego. Stąd też, Franciszek musiał wyemigrować do Wielkiej Brytanii. Jego prababką była Aniela z Kamińskich Aszpergerowa, związana ze Lwowem, uznana za najlepszą polską aktorkę w XIX w. Z kolei, jego babka od strony matki, Kate Terry, okazała się najbardziej znaną angielską aktorką szekspirowską w XIX w., tak więc John był predestynowany do zostania wybitnym aktorem.
Kończąc już, sir John, był orientacji homoseksualnej, podobnie do dużej części aktorów szekspirowskich - sir Laurence Olivier był biseksualistą, a sir Derek Jacobi, czy sir Ian McKellen, są również homoseksualistami. Ciekawe, czemu heteroseksualni aktorzy szekspirowscy, jak np. sir Kenneth Branagh czy sir Patrick Stewart, nie dorastają im do pięt?



źródło: http://1.fwcdn.pl/po/10/87/1087/7059751.3.jpg?l=1360554421000


sir JOHN GIELGUD


źródło: http://1.fwcdn.pl/ph/12/88/1288/376912.1.jpg

"Skyfall"

Dziś, będzie słów kilka o filmie "Skyfall", w reżyserii Sama Mendesa. Zostajemy w klimatach brytyjskich, jak widać poniżej.





Daniel Craig jako James Bond na tle Londynu
(źródło: http://1.fwcdn.pl/ph/12/44/451244/340598.1.jpg)

"Skyfall", 23ci film o przygodach agenta 007, Jamesa Bonda. Po raz trzeci, rolę główną zagrał Anglik, Daniel Craig. Trzeci raz, był to Bond, nakręcony na poważnie, który mniej łączył się treściowo z "Casino Royale" i "Quantum of Solace", ale jednak pasował do ogólnej koncepcji.




Javier Bardem jako Raoul Silva
(źródło: http://1.fwcdn.pl/ph/12/44/451244/340607_3.1.jpg)

Film, zaczyna się od mocnego uderzenia - pościg w Stambule, Bond zostaje ranny i znika na jakiś czas. Wraca, gdy Raoul Silva (Javier Bardem), były agent MI6 uderza w Londynie. Wywiad nie radzi sobie, stąd M (baronessa Judi Dench), naciskana przez zwierzchników, ma podać się do dymisji. A zastąpić ją ma nowy M, czyli Ralph Fiennes. W tych okolicznościach, Bond wraca, aczkolwiek okazuje się pozornie za stary na bycie agentem. Jak w każdym filmie z serii, tutaj też będą podróże - Turcja, Wielka Brytania, Szanghaj, A Silva, chce dopaść M, nawet na kresach Szkocji. Czy Bond da radę, mając wsparcie nowego Q (Ben Whishaw)?

Naomie Harris jako Eve Moneypenny
(źródło: http://1.fwcdn.pl/ph/12/44/451244/420004.1.jpg) 

W filmie, widać powrót do korzeni - Q, męska wersja M, czy Eve Moneypenny (Naomie Harris), czarnoskóra, ze względu na poprawność polityczną. Bond, przez pewien czas jeździ nawet starym astonem martinem, modelem, który pojawiał się od "Dr No" (1962). Jedyna różnica, to napój Bonda, już nie martini, ale piwo - Heineken.


Ben Whishaw jako Q
(źródło: http://1.fwcdn.pl/ph/12/44/451244/335024.1.jpg) 

O aktorstwie, mogę powiedzieć tyle - Daniel Craig, przewodzi całej obsadzie. Film, opiera się na jego kreacji, nawet Javier Bardem, nie zachwyca, ale trzeba przyznać, że odgrywa rolę czarnego charakteru, dobrze. Bardem, nie przeraża, jak robił to w "To nie jest kraj dla starych ludzi" (2007), choć jego postać mogłaby to robić - zwłaszcza scena z protezą.




Baronessa Judi Dench jako M
(źródło: http://1.fwcdn.pl/ph/12/44/451244/324278_1.1.jpg)

Był to pierwszy film o Bondzie, którego zarobki przekroczyły 1 mld USD, niemal o 200 mln. I najbardziej nagradzany obraz o 007 - nagrody BAFTA, Złoty Glob, z dwoma Oscarami na czele - za montaż efektów dźwiękowych i piosenkę "Skyfall", w wykonaniu Adele.
Baronessa Judi Dench, pokazuje, że mimo 78 lat, też potrafi zabić wrogów, nawet mówiąc
z szekspirowskim zacięciem, a Ralph Fiennes, kojarzony przez wielu ludzi, jako lord Voldemort z "Harry'ego Pottera" (choć mi zapadł w pamięć jako Amon Goeth z "Listy Schindlera' albo Justin Quayle z "Wiernego ogrodnika), idealnie pasuje na nowego M - angielski dżentelmen, z autorytetem.





Ralph Fiennes jako nowy M
(źródło: http://1.fwcdn.pl/ph/12/44/451244/420009.1.jpg)

Nowy Q, Ben Whishaw, czyli gwiazda "Pachnidła" Toma Tykwera (Das Parfum – Die Geschichte eines Mörders), przypomina mi raczej takiego typowego informatyka, niż mistrza gadżetów, jakim był śp. Desmond Llewelyn. Eve Moneypenny, grana przez Noamie Harris (Tia Dalma z "Piratów z Karaibów"), to z kolei dziwna decyzja. Mam świadomość istnienia poprawności politycznej w Wielkiej Brytanii,ale to przesada już. Również dzieczyna Bonda, Severine (Berenice Marlohe) nie zachwyca. Przyznam, że Francuzka jest piękną kobietą, ale to Eva Green była zdecydowanie lepsza. 




Berenice Marlohe jako Severine
(źródło: http://1.fwcdn.pl/ph/12/44/451244/335028.1.jpg)
A Albert Finney, jako Kincade, lokaj rodziny Bondów, mimo dramatyzmu sytuacji rozbawia widza - scena, w której zabija z dwururki najemnika Silvy, mówiąc "Welcome to Scotland!". 

Po aktorstwie, uosobionym przez Daniela Craiga, drugą mocną stroną filmu są zdjęcia. Roger Deakins, wspomniany kiedyś przy okazji "Burzliwego poniedziałku", wykonał pracę doskonałą, Ujęcia z pościgu w Stambule, sceny akcji w londyńskim metrze, a przede wszystkim przedstawiony obraz Szkocji, który zapada na długo w pamięć, to mistrzostwo. Była tylko nominacja do Oscara, choć powinna być statuetka, takie moje zdanie. W kwestii efektów specjalnych i dźwięku, to podsumuję je słowem, dobra robota. Widać, że dobrze wydano te 150 mln USD budżetu. 




Przykładowe ujęcie Szkocji spod ręki Deakinsa- Daniel Craig i kultowy aston martin
(źródło: http://1.fwcdn.pl/ph/12/44/451244/324279.1.jpg)

Muzyka Thomasa Newmana, to również esencja dla ucha. Poza znanym motywem Johna Barry'ego w napisach końcowych, kompozycje Newmana, idealnie pasują do poszczególnych scen. Choć przyznam szczerze, że z jego muzyki, wolałem "American Beauty", czy "Drogę do zatracenia". Tutaj też była tylko nominacja, choć z innych nominowanych filmów, ten miał najlepszą ścieżkę dźwiękową. 

Poza Newmanem, wpłynęła na to piosenka Adele, pt. "Skyfall", do której brytyjska piosenkarka, napisała też słowa. Wreszcie, Oscara za piosenkę dostał najlepszy i zapadający w pamięć utwór, a nie żałosne kompozycje, jak to miało miejsce wiele razy. 

A na sam koniec, reżyseria Sama Mendesa. Otóż, Brytyjczyk, pracujący w Hollywood, nakręcił Bonda w swoim stylu. Co prawda, nie jest to "American Beauty", czy "Droga do zatracenia", w której de facto grał Daniel Craig, stąd obaj panowie się już znali. Duży nacisk, postawił na aktorstwo, które mimo niedociągnięć, stanowi mocną stronę "Skyfalla". Wykonanie, też jest bardzo dobre, z punktu widzenia technicznego. Mendes pokazał, że potrafi kręcić superprodukcje, gdyż wielu reżyserów, nie potrafi zapanować nad wielkim planem filmowym, tak innym od ich "codziennych" produkcji. Biorę pod uwagę, że to tylko film akcji, bez większych ambicji, ale nie oznacza to wcale, że jest beznadziejny. 


Stąd, moja ocena 9.2/10. 





czwartek, 9 maja 2013

"Hot Fuzz. Ostre psy"

Po zmieszaniu z błotem "Nightwatching", teraz zajmę się czymś zupełnie innym. 

Film "Hot Fuzz. Ostre psy", to angielska komedia surrealistyczno-policyjna, której twórcy wg legendy, obejrzeli 100 filmów akcji, w celu zdobycia inspiracji do powstania scenariusza. 


Z reżyserię, odpowiada Edgar Wright, urodzony w 1974 r. w Poole, Dorset. Byłem w Dorset i przyznam, iż jest to bardzo inspirujące hrabstwo. Znajduje się tam miasto Bournemouth, w którym Wright ukończył studia, a wcześniej, przyjeżdżał sam J.R.R. Tolkien na wakacje, gdzie również zmarł. Wg biografii Tolkiena, białe klify Bournemouth, okryte mgłą, zainspirowały go do stworzenia Szarej Przystani Elfów. Rzeczywiście, jest tam coś niezwykłego. 


Wracając do wątku Wrighta, wcześniej nakręcił on "Wysyp żywych trupów" (ang. "Shaun of the Dead") z 2004 r. oraz wsławił się współautorstwem scenariusza do "Przygód Tintina", stworzonych przez duet Steven Spielberg/sir Peter Jackson. 


"Wysyp..." i "Hot Fuz..." stanowią, odpowiednio 1 i 2 część tzw. Trylogii smaków Cornetto 
(ang. "The Three Cornetto Flavours Trilogy"). "Wysyp ... " to Cornetto truskawkowe, czyli czerwone, jak krew, "Hot Fuzz...", to niebieski Cornetto original - nawiązanie do policji (popularne "The Boys in Blue"), a trzecia część, będzie to tegoroczna komedia SF, "The World's End", czyli biały Cornetto o smaku miętowym, z czekoladową posypką. Ponoć barwy te, Wright wziął od trylogii "Trzy kolory" Krzysztofa Kieślowskiego. 
A skąd te lody? Główni bohaterowie, często je zajadają w filmach, podkreślając, który smak wolą. 

"Hot Fuzz ...", opowiada historię super policjanta z Londynu, Nicholasa Angela, który za karę, za zbyt dobre wyniki, skierowany zostaje do miasteczka Sanford, Gloucestershire (fikcyjnego, bo film kręcono w Well, Somerset, gdzie mieszkał Wright). W Sanford, nie ma morderstw od dwudziestu lat, tylko podejrzanie dużo wypadków, a miejscowa policja raczej nie ma nic do roboty. Społeczność jest zgrana, ale jak się okazuje, skrywa mroczną tajemnicę, którą Angel, jako człowiek spoza, odkrywa. 

Tajemnica i całe surrealistyczne rozwiązanie, to wielka niespodzianka, której początek filmu wcale nie zapowiada. Momentów do śmiechu, miałem bardzo dużo, ale nie chcę zdradzić całej treści.

Aktorsko, obraz stoi na bardzo wysokim poziomie. Simon Pegg i Nick Frost, prywatnie przyjaciele (razem zagrali  w "Wysypie...", "Kosmicie Paulu", "Przygodach Tintina" i teraz w "The World's End") przewodzą całej plejadzie gwiazd. W roli komendanta londyńskiej policji, pojawia się Bill Nighy (Davy Jones z "Piratów z Karaibów", a także piosenkarz z "To właśnie miłość"). Poza nim, również Martin Freeman jako zastępca komendanta Metropolitan Police ("Hobbit", "To właśnie miłość"), gdzie przez chwilę lepiej zagrał, niż przez cały "Nightwatching". A poza nimi, Steve Coogan ("Jaja w tropikach"), Timothy Dalton, jako szef lokalnego supermarketu, a także Jim Broadbent (Horacy Slughorn z "Harry'ego Pottera"), w roli komendanta policji w Sanford. W roli miejscowego lekarza, wystąpił Stuart Wilson, znany z ról czarnych charakterów w filmach "Zabójcza broń 3" oraz "Maska Zorro". A jako sepleniący rolnik, pojawił się David Bradley - Argus Filch, woźny z "Harry'ego Pottera", a ostatnio Walder Frey w "Grze o tron".  Gościnnie, pojawili się, niewymienieni w czołówce, Cate Blanchett, jako Janine, była dziewczyna Nicka Angela, oraz sam sir Peter Jackson, jako św. Mikołaj, który rani nożem Angela. A skąd udział Jacksona? Otóż, Jackson, w Londynie reklamował swój film "King Kong", a mając dzień przerwy, zgodził się dołączyć do ekipy Wrighta, dosłownie na kilka godzin. 

Technicznie, film został wykonany wzorcowo. Montaż, efekty wizualne, efekty gore (film nie jest dla dzieci, m.in, z tego powodu), czyli dynamiczne zdjęcia podczas scen akcji. Muzyka Davida Arnolda (kompozytor do filmów "Dzień niepodległości", "Amerykański łowca", "Godzilla", "GoldenEye", czy "Casino Royale"), do swojej muzyki, wkomponował różne sławne utwory brytyjskie. Choć osobiście, podoba mi się motyw muzyczny, w czasie walki na broń białą, a raczej rapier i policyjną pałkę typu tonfa. 

Może drażnić surrealistyczne rozwiązanie, ale to uznaję za plus, ze względu, iż okazało się to wielką niespodzianką. Filmu nie polecam ludziom o słabych nerwach, ze względu na gore, widoczny w czasie "wypadków". Przyznam szczerze, że mieszkając w Wielkiej Brytanii, kilka razy Brytyjczycy, których poznałem, nawiązali do tegoż obrazu, więc jego projekcja, przydała mi się. 

Główny zarzut w Wielkiej Brytanii, zostając przy tym wątku, pojawił się w innej kwestii. Otóż, "Hot Fuz... " zrywa z mitem o idealnej, sielskiej angielskiej prowincji, przez tyle lat kultywowanym w umysłach ludzi, co potwierdza "Listonosz Pat", czy nawet, walijski (nakręcony przez BBC Cymru) "Strażak Sam". Tylko, że ta mityczna prowincja się zmieniła i nie przypomina tej, znanej z książek Agathy Christie. Ktoś musiał z tym zerwać, a odważył się Wright. 

Kończąc już, nie dodając już nic więcej, wystawiam ocenę 9/10.



"Nightwatching"

Dziś, przejdę do opisu filmu "Nightwatching", w koprodukcji brytyjsko-holendersko-polskiej, z roku 2007.
Wyreżyserował go Walijczyk, Peter Greenaway (twórca, m.in. "Osiem i pół kobiety").
W Wielkiej Brytanii dostał małe środki z tamtejszego UK Film Commission, czyli odpowiednika Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej (dalej: PISF). Resztę pieniędzy na realizację, otrzymał od PISFu właśnie.

Może teraz trochę o treści. Rembrant van Rijn (w tej roli Martin Freeman), w 1642 r., zaczął malować swój słynny obraz "Nocna straż", przedstawiający najznamienitszych mieszkańców Amsterdamu, służących w tytułowej nocnej straży.
W tym czasie, dochodzi do zabójstwa bogatego mieszczanina, Piersa Hasselburga (Andrzej Seweryn),
w którą członkowie nocnej straży są zamieszani. Rembrant, na swoim obrazie, zamieszcza odwołanie od spisku, ukryte w takim, a nie innym przedstawieniu postaci. Potem zaczynają się nieprzyjemności.

Od strony technicznej, widać, że włożono w ten film dużo pieniędzy. Wg oficjalnych danych, ok. 7,5 mln euro. Ale to tylko wydmuszka. Ładna forma - kostiumy, scenografia, zdjęcia, lokacje - Amsterdam i Wrocław. Najmocniejsza strona,to muzyka Włodka Pawlika, choć przyznam, że 3 motywy na krzyż się powtarzają, jedynie ich intonacja się zmienia.

Aktorsko, jest bardzo słabo. Martin Freeman, obecnie gwiazda "Hobbita", nie wznosi się na swoje wyżyny talentu, który ma. Toby Jones, brytyjski aktor charakterystyczny, grał w "Szpiegu" z Gary'm Oldmanem, czy "Harry'm Potterze", jako skrzat Zgredek,a także "Marzycielu" z Johnny'm Deppem, wypada blado.
Polscy aktorzy natomiast, bardzo mnie zawiedli. Andrzej Seweryn, pojawia się i znika, przez ekran przewija się Agata Buzek, a nawet, popularny wtedy Maciej Zakościelny. Jedynie, Krzysztof Pieczyński, jako Jacob de Roy, na samym końcu, okazuje się najjaśniejszą postacią, ze swoją końcową kwestią.

Co do scenariusza - niepotrzebne dłużyzny, za dużo golizny. Powiem krócej - wielki potencjał na dobry scenariusz został zmarnowany, beznadziejną narracją. Te 2,5 godziny, można byłoby skrócić do 1,5 godz.
i to byłoby i tak za długo.

Moja ocena końcowa: 5/10.



środa, 8 maja 2013

"Vicky Cristina Barcelona"

Dziś, będzie o filmie, nakręconym w bliskiej mojemu sercu Hiszpanii.

Ale też nie do końca Hiszpanii, ponieważ Barcelona, gdzie dzieje się akcja tegoż obrazu, akcentuje swoją odrębność. O tym będzie później. Teraz przejdę do okoliczności odbioru dzieła.

W 2009 r., dostałem zaproszenie do Hiszpanii, a dokładniej Madrytu, żeby spędzić tam moje urodziny.
Kolega (na potrzeby recenzji, po prostu O.), który tam pracował, był mi wdzięczny za pewien drobiazg.

Wiedząc już, że się tam udam, wziąłem innego kolegę - G., u którego to obejrzałem "VCB", w ramach "budowania nastroju". Okazało się zbędne, gdyż sam miałem świętowanie urodzin, rodem z Almodovara.

Przejdźmy jednakże do rzeczy. Hasło reklamujące "VCB" w Polsce, "Woody Allen w świecie Almodovara", osobiście uznaję, za bardzo nietrafione. Woody Allen, nakręcił film w kraju Almodovara i z aktorami, grającymi u Hiszpana. Ale nie wszedł w jego świat.
Nie było tam nic ze zwariowanej Hiszpanii, jaką sam zobaczyłem, w kilku sytuacjach.
Penelope Cruz i Javier Bardem, zagrali jak w Hollywood, bez pasji, znanej w kinie z Płw. Iberyjskiego.

Przede wszystkim, Allen, kręcąc film w Barcelonie, powinien był nawiązać do katalońskiego regionalizmu,
a nie tylko wciąż o seksie. Seks jest dobry, fajny, ale w wydaniu hiszpańskim, włoskim, a nie amerykańskim, próbującym podszywać się pod ten styl.
Wątek Katalonii, opiera się na FC Barcelonie i jej socios, a nie na pokazaniu katedry Gaudiego. Na języku katalońskim, a nie seksie. I tego mi zabrakło. Stąd też pierwszy minus.

Jeśli chodzi o aktorów - Penelope Cruz i Javier Bardem, mimo bycia rodowitymi Hiszpanami, grali jakby to Amerykanie wcielali się w Hiszpanów. To też przemawia to na niekorzyść filmu.

Scarlett Johansson (filmowa Cristina), świetnie zagrała w "Między słowami", potem nijako w "Prestiżu", a tutaj, prezentuje się równie neutralnie. Rebecca Hall, jako Vicky, również mnie nie powala. Amerykanki przyjeżdżające pierwszy raz do Hiszpanii, powinny być bardziej zdziwione wszystkim wokół, a nie zachowywać się, jakby było to normalne.

Od strony technicznej, nie mam nic do zarzucenia temu filmowi. Jedynie treść i aktorstwo na minus.
Mam też świadomość, że to styl Woody'ego Allena, który w USA idealnie pasuje, ale to Europa, który różni się od "US and A".

Moja ocena, 7/10.





niedziela, 5 maja 2013

"Burzliwy poniedziałek"

Na wieczór, akurat dobra będzie recenzja filmu Mike'a Figgisa "Burzliwy poniedziałek" (ang. "Stormy Monday"). 

Widziałem go w zeszłym roku, ale z racji prowadzenia bloga, mogę przytoczyć moje o nim zdanie. 

Mike Figgis, młody w 1988 r., reżyser, zadebiutował ciekawym thrillerem, czyli "Burzliwym poniedziałkiem" właśnie. Potem, został rozchwytywanym twórcą i nakręcił, np. "Zostawić Las Vegas" (nominacja do Oscara), z Nicholasem Cage'm (jedyny Oscar w karierze) oraz współreżyserował słynną "Rodzinę Soprano". 

Zanim jednak wyjechał do USA, kręcił w Wielkiej Brytanii. Sam pochodzi z Cumbrii (północno-zachodnia Anglia), natomiast "Burzliwy poniedziałek" dzieje się w Newcastle-upon-Tyne (tzn. po drugiej stronie mapy).

Dawne, przemysłowe miasto, podupadło, ze względu na reformy Margaret Thatcher (co potem pojawia się w innych filmach, np. "The Full Monty", przetłumaczonym na polski jako "Goło i Wesoło"). 

Finney (w tej roli Sting), ma w Newcastle klub jazzowy. Obiekt ten, leży na terenie, na którym chce zainwestować demoniczny amerykański biznesmen - Cosmo (Tommy Lee Jones). Finney, nie chce się na to zgodzić. Zaprasza nawet polski zespół - Cracow Jazz Band na występy, ażeby pokazać, iż klub przynosi zyski. Finney, zatrudnia też nowego kelnera Brendana - w tej roli, 29-letni Sean Bean. Z kolei Brendan, zakochuje się ze wzajemnością w pracownicy Cosmo - Kate (Melanie Griffith), która odkrywa kim jest jej pracodawca w rzeczywistości. 

To może tyle z treści. 

Najmocniejszą stroną jest aktorstwo. Tommy Lee Jones, wiedzie tutaj prym jako czarny charakter. 
Sean Bean,  w pierwszej poważnej roli, pokazuje już talent, jednocześnie pokazując się szerszej publiczności. Warto zobaczyć, jak aktor ten wyglądał, nim stał się Boromirem dekadę temu, a Eddardem Starkiem, ostatnimi laty. Przyznam szczerze, że widziałem kilkanaście produkcji z Seanem Beanem, ale najbardziej zapadła mi w pamięć "Drużyna Pierścienia". Przyznam jedno - nie gra ról jednowymiarowych papierowych. W "Burzliwym poniedziałku", nawet mówi pojedyncze słowa po polsku. 
Melanie Griffith, mnie nie zachwyciła, podobnie jak Sting. W roli jednego z opryszków, grożących Finney'owi wystąpił James Cosmo, znany szkocki aktor, który w swoim dorobku ma filmy takie jak "Bitwa o Anglię" (1969), "Nieśmiertelny" (1986), "Braveheart" (1995), "Trainspotting" (1996) oraz "Troja" (2004). Ostatnio, grał Jeora Mormonta w "Grze o tron", czyli dowódcę Nocnej straży. 

Po drugie, zdjęcia  Rogera Deakinsa (współpracownika braci Coen). Newcastle, podupadłe pod koniec lat 80-tych, ma taką niebiesko-metaliczną poświatę, idealnie oddającą klimat filmu, tzn. mrok z podejrzliwością.
Jedynym światłem są... Polacy z Krakowa. Słynna scena, w której nudzą się przed odprawą paszportową, grając muzykę na terminalu. Albo moment, w którym Brendan (S. Bean) i Kate (M. Griffith) idą na spotkanie miejscowej Polonii. Polacy grali Polaków, a do tego zostali przedstawieni w bardzo pozytywnym świetle, dosłownie. 

Cóż można dodać. Moja ocena 8.5/10


źródło: http://1.fwcdn.pl/po/19/22/31922/7366603.3.jpg?l=1301452836000

"Nostalgia anioła"

Drugi film, który obejrzałem, to "Nostalgia anioła" (ang. "Lovely Bones") z 2009 r. Będzie o nim krócej, niż o "Róży".
Saoirse Ronan jako Susie
(źródło: http://1.fwcdn.pl/ph/02/09/200209/165290.1.jpg)

Tym razem, sir Peter Jackson (dostał tytuł szlachecki z rąk Elżbiety II za "Władcę Pierścieni"), postanowił wziąć się za adaptację książki Alice Sebold, pt. "Nostalgia anioła".

Mark Wahlberg jako Jack
(źródło: http://1.fwcdn.pl/ph/02/09/200209/169637.1.jpg)

Film opowiada o życiu małżeństwa Jacka (Mark Wahlberg) i Abigail (Rachel Weisz) z Pensylwanii oraz trójki ich dzieci - Susie (Saoirse Ronan) oraz jej młodszej siostry i brata.

Rachel Weisz jako Abigail
(źródło: http://1.fwcdn.pl/ph/02/09/200209/165285.1.jpg)

Susie, pada ofiarą pedofila i mordercy, George'a Harvey'a (nominowany za tę rolę Stanley Tucci), widząc z Nieba, jak jej zabójca ukrywa ślady i unika odpowiedzialności karnej. Susie, widzi także dramat swojej rodziny, która omal się nie rozpada. Sytuację łagodzi babcia - w tej roli Susan Sarandon.

Film jest dosyć pesymistyczny, choć Harvey nie unika kary. Tyle mogę zdradzić. Gdyby nie elementy fantasy - Niebo, duchowa łączność z koleżanką Clarissą, z którą Susie na kilka minut się wymienia miejscem pobytu, byłby to idealny dramat psychologiczny, pokazujący, jak rodzina zgwałconej i zabitej osoby, radzi sobie z tym. Jak czas, leczy rany, bo niestety, trzeba po jakimś czasie przejść do codziennego porządku.

Stanley Tucci jako Harvey
(źródło: http://1.fwcdn.pl/ph/02/09/200209/169628.1.jpg)

Od strony technicznej - ekipa od "Władcy Pierścieni", w większości, znów zdaje egzamin. Efekty specjalne firmy Weta Workshop, stoją na wysokim poziomie. Zdjęcia Andrew Lesnie'go (Oscar (R) za "Władca Pierścieni: Drużyna Pierścienia"), to czysty profesjonalizm. A jeśli chodzi, o scenografię, to przedmieścia Wellington (stolicy Nowej Zelandii), idealnie odgrywają rolę miasteczka w Pensylwanii. Z tego, co mówił mi kiedyś Nowozelandczyk, u nich wygląda to podobnie, jak w USA, przywołując tenże przykład.

Susan Sarandon jako babcia Susie
(źródło: http://1.fwcdn.pl/ph/02/09/200209/169640_1.1.jpg)

Jednak, w przeciwieństwie do wielu filmów Jacksona, tu postawiono na aktorstwo. "Władcy Pierścieni' mogę zarzucić, z perspektywy czasu, iż Elijah Wood, w porównaniu do Martina Freeman z "Hobbita" nie był  lokomotywą całej "Drużyny" aktorskiej. Adrian Brody i Naomi Watts w "King Kongu", mimo swoich talentów, byli tłem dla Małpy. W "Martwicy mózgu", chodziło o efekty gore. Tak naprawdę, jedynym dojrzałym aktorsko obrazem, były "Niebiańskie istoty" z 1994 r., choć tam też efekty specjalne odegrały swoją rolę. Młodziutkie Kate Winslet i Melanie Lynskey (Rose z "Dwóch i pół"), rzeczywiście ciągnęły cały film. W przypadku "Nostalgii anioła", Saoirse Ronan, wzniosła się na wyżyny, choć nominację do Oscara (R) dostała za wcześniejszą "Pokutę" z Jamesem McAvoy'em i Keirą Knightley, których przyćmiła, mając 16 lat. Nostalgia..., pokazuje, że z Ronan będzie wielka aktorka.

Podsumowując, nie wszędzie fantasy pasuje. Ocena końcowa - 7.5/10