piątek, 10 maja 2013

"Człowiek słoń"

"Człowiek słoń" (ang. "The Elephant Man"), to wybitne dzieło, spod ręki Davida Lyncha. Co prawda, jego inne obrazy, np. Mulholland Drive", "Zagubiona autostrada", czy "Prosta historia", a nie mówiąc już o "Twin Peaks", są bardziej znane, to jednak "Człowiek słoń", okazuje się być tym najlepszym osiągnięciem.

Akcja filmu, dzieje się w Londynie, w czasach wiktoriańskich, mniej więcej, pod koniec lat 80-tych XIX w.
John Merrick (John Hurt) cierpi na nieznaną wówczas chorobę - zespół Proteusza. Od znajomego lekarza wiem, że nie da się jej wyleczyć, ani wstrzymać. Człowieka porastają wapienne narośle, wyglądające jak skóra słonia, do tego o dużej masie. Merrick, nie mógł spać na leżąco, ponieważ groziłoby to złamaniem rdzenia kręgowego i natychmiastową śmiercią. To ważne, dla zrozumienia dalszej części recenzji.
Wracając, do treści, Merrick, atrakcja cyrku, pod wodzą Bytesa (Freddie Jones, ojciec Toby'ego Jonesa), człowieka złego i przebiełego, występuje jako "człowiek słoń". Cyrkowcy źle go traktują, ale dostarcza im dochodu.

Pewnego razu do cyrku przybywa sir Frederick Treves (w tej roli sir Anthony Hopkins), londyński lekarz. Postanawia pomóc Merrickowi, bierąc go do swoje szpitala. Oczywiście, ordynator, Carr Gomm (sir John Gielgud)* nie jest tym zachwycony. Treves, z jednej strony prowadzi badania nad chorobą Merricka, z drugiej strony, zaprzyjaźnia się z nim. Gomm chce nawet wyrzucić Merricka po jakimś czasie, ale o sprawie dowiaduje się Księżna Walii - Aleksandra (Duńska, żona przyszłego króla Edwarda VII, syna królowej Wiktorii), a potem sama królowa Wiktoria. Gomm, pod wpływem zainteresowania samej królowej, zgadza się na pozostawienie Merricka w szpitalu.

Merrick, znów przyłącza się do grupy Bytesa, który w Belgii okrada go i porzuca. Wracając do Londynu, mimo założenia chusty, zostaje zaatakowany na stacji metra Liverpool Street (metro istnieje w Londynie od 1863 r.), skąd trafia do aresztu, a pomaga mu wyjść, znów przywoływany dr Treves.
Byłem kilka razy na tej stacji i przyznam szczerze, że czułem w sercu taką nieprzyjemną myśl, co się tam kiedyś wydarzyło.
Merrick, do końca życia pozostaje w szpitalu, gdzie umiera, kładąc się spać na plecach.

Tyle o treści, choć uchyliłem wszystko, co było do powiedzenia, to przyznam szczerze, iż samemu wiedziałem już o tym wszystkim, przed obejrzeniem filmu. Kwestią, która pozostała, było w jaki sposób David Lynch przedstawił swoją wizję.

Zaczynając od najmocniejszej strony filmu, czyli aktorstwa, to duet John Hurt (jedyna nominacja do Oscara w życiu) - sir Anthony Hopkins, zapamiętuje się najlepiej. Fascynacja naukowa, potem przyjaźń i wsparcie, to można rzec, pokazanie człowieczeństwa innemu człowiekowi, w środowisku, gdzie go nie ma. Dostrzeżenie tego co ma się w środku, mimo nieprzyjemnej dla oka zewnętrznej powłoce. O tym ten film jest naprawdę, że liczy się wnętrze, a nie wygląd. A cała te historia, to pokazuje.
Poza Trevesem, znana śpiewaczka pani Kendal, grana przez Anne Bancroft (słynną panią Robinson z "Absolwenta"), również widzi w Merricku to co jest najważniejsze.
Hurt, później znany jako Ollivander, sprzedawca różdżek z "Harry'ego Pottera", musiał wiele znieść, gdyż miał na sobie, różnie się podaje ok. 20-30 kg charakteryzacji. To wcale nie jest łatwe, nawet z mniejszą jej ilością.
John Hurt (w rzeczywistości)         J. Hurt jako Człowiek słoń
(http://moviepatron.com/blog/wp-content/uploads/2007/07/john-hurt.jpg)

Sir John Gielgud, ze swoim słynnym przeciągiem słów, pasuje idealnie na ordynatora z czasów wiktoriańskich - człowieka mądrego i stanowczego.

Przyznam szczerze, iż David Lynch, idealnie nakreślił przekrój wiktoriańskiej Anglii. Duża w tym zasługa, scenografa Stuarta Craiga, który potem zajął się "Harry'm Potterem". Kostiumy, to zasługa Patricii Norris. W tych dwóch kategoriach, film był zresztą nominowany do Oscara, prócz aktora pierwszoplanowego - Johna Hurta, reżyserii - David Lynch, scenariusza, najlepszego obrazu roku, montażu i muzyki.

Muzyka Johna Morrisa, zapada na długo w pamięć, zwłaszcza motyw główny, czy też melodia, brzmiąca jak odgrywana na szklankach z wodą.

Moja ocena może być tylko jedna: 10/10.

*sir John Gielgud (1904-2000), uważany za najwybitniejszego aktora wszechczasów, rywal samego sir Laurence'a Oliviera, jeśli chodzi o role szekspirowskie, zapisał się czym innym w historii, bezdyskusyjnie. Jego kariera aktorska trwała od 1921 r. do 1998 r. - ostatnią rolą był występ w filmie "Elizabeth" (1998), gdzie wcielił się w rolę papieża. Gielgud, syn Franciszka Giełguda, polskiego szlachcica z Litwy, dokładniej z miasta Giełgudyszki, urodził się w Londynie, ale w swojej oficjalnej biografii deklarował się jako Brytyjczyk, pochodzenia polskiego. Giełgudzi, mieli na Litwie majątki, skonfiskowane przez cara Rosji, po klęsce Powstania Styczniowego. Stąd też, Franciszek musiał wyemigrować do Wielkiej Brytanii. Jego prababką była Aniela z Kamińskich Aszpergerowa, związana ze Lwowem, uznana za najlepszą polską aktorkę w XIX w. Z kolei, jego babka od strony matki, Kate Terry, okazała się najbardziej znaną angielską aktorką szekspirowską w XIX w., tak więc John był predestynowany do zostania wybitnym aktorem.
Kończąc już, sir John, był orientacji homoseksualnej, podobnie do dużej części aktorów szekspirowskich - sir Laurence Olivier był biseksualistą, a sir Derek Jacobi, czy sir Ian McKellen, są również homoseksualistami. Ciekawe, czemu heteroseksualni aktorzy szekspirowscy, jak np. sir Kenneth Branagh czy sir Patrick Stewart, nie dorastają im do pięt?



źródło: http://1.fwcdn.pl/po/10/87/1087/7059751.3.jpg?l=1360554421000


sir JOHN GIELGUD


źródło: http://1.fwcdn.pl/ph/12/88/1288/376912.1.jpg

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz